wtorek, 18 kwietnia 2017

O testach, egzaminach i nauce (lub jej braku) na ostatnią chwilę

 
Sobieski pod Wiedniem Turków pokonał,
a Władek Warneńczyk pod Warną skonał.
Pokój w Toruniu i Unia Lubelska,
konfederacje i wolna elekcja,
rozejm w Mitawie i pokój w Altmarku,
potopy, odsiecze w tym jednym folwarku
i choć masz już dosyć- przykra to rzecz.
Historia cię gnębi i nie pójdzie precz.
Sylaby i głoski są nie do zniesienia,
skrótowce, złożenia i inne zboczenia.
Dzień pierwszy to jasny apel do mas:
"Humanistycznych nie zdasz, idź spać."
Dzień drugi dalszą katorgę zaczyna:
algebra- sieć gęsta jak pajęczyna.
Pierwiastki, mnożenie, kolejność działania;
nadzieja na zdanie gwałtownie spada.
A przyrodnicze to rzecz najgorsza:
cztery przedmioty męczące bez końca.
Układ kostny i limfatyczny,
krążenie, puls na teście- statyczny.
Gdzie leży Wisła Kraków i Odra?
Skała magmowa czy pliszka modra?
Siła ciążenia przy grawitacji?
Reakcja syntezy, estryfikacji,
Park Narodowy, równik i monsun
to trawa, prąd, atom i Tajfun
stosunek zachowania masy do klasy:
będą u wszystkich umysłowy zakwasy.
Godzina, półtorej- nareszcie wolność,
lecz jeszcze języki zabiorą zdolność.
Nadzieja minie, gdy ujrzysz arkusze:
niemieckie, angielskie, francuskie katusze
Choć pewnie myślisz że to słaby żart,
trzeba napisać, to taki jest fart.
Przypadki, odmiana, rzeczownik, przysłówek,
teraz wychodzi nauka słówek...
Lecz Cię pocieszę mój przyjacielu -
- tych testów nie zda bardzo niewielu.
Więc włos z głowy rwiesz praktycznie bez celu
 i tak nie zasiądziesz na prezesowskim fotelu.
 
"yyyyy... tak mamo... uczyłam się"


Święta, święta i po, testy, testy i... jeszcze nie po. A szkoda. Gimnazjaliści zostali uraczeni w tym roku iście piekielnym terminem poświątecznym. Tutaj niby wesołych, wesołych, smacznego, smacznego, miło cię widzieć, jajko, święconka itd., a pod kopułą w głowie tylko chaotyczne pytania "Co umiem? Czego nie umiem? Czy cokolwiek umiem?". U większości. Bo są jednostki niestresujące się. Wybitne, dziwne, lub po prostu chore. Na mnie wypadło bycie dumnym przedstawicielem tej ostatniej grupy. Plusy? Masz wymówkę żeby się nie uczyć. Minusy?
 Nie jesteś w stanie robić też nic innego. Zdecydowanie lepiej byłoby zachorować dwa dni wcześniej, bo wtedy nie dość, że ominęłaby akcja "Wielkie sprzątanie", to jeszcze byłoby pewne, że na egzaminy człowiek zdrowy będzie. A tak to gra w rosyjską ruletkę. Tylko że ze wszystkimi nabojami. I okna trzeba myć, i na testach oddychać jak Lord Vader, bo nawet tony chusteczek nie pomogą... Zły sobie termin kobieto wybrałaś, zły termin...

PS. Przyszedł kwiecień obój buty... czy jak to tam dalej leciało. Na testy w podstawówce miałam upalne słońce, na egzaminy gimnazjalne śnieg, to co? Na maturę tornado, powódż czy trzęsienie ziemi?
PPS. Jeśli widzicie ludzi na galowo, to prosimy serdecznie się nie uśmiechać pod nosem. NAM TRZEBA WSPÓŁCZUĆ. Serdecznie pozdrawiamy
PPPS. Ponieważ przy okazji testów zawsze panuje nastrój grobowy, proponuję piszącym na testy wziąć wesołe, różowe kapcie (zawsze to lepsze niż o dwa rozmiary za małe szpilki drogie Panie) - tylko uwaga na dziurawe skarpety!, wesołą kolorową muchę lub krawat albo radosną broszkę. Uśmiechnijmy się. Jest niż demograficzny. I tak gdzieś nas przyjąć muszą.


niedziela, 19 marca 2017

O pielgrzymkach na siłownię i braku zrozumienia społeczeństwa dla leniwców


Witajcie moi kochani!!! :*****
Dziś czeka na was wspaniały przepis na bezglutenowe vegańskie (koniecznie przez "v''!) fit naleśniki. Ja już po treningu na mojej ulubionej siłowni, więc potrzebuję dużo białka no i oczywiście oleju kokosowego hihi. Nie mam pojęcia dlaczego go używam, ale wszystkie celebrytki tak robią więc you know...



Przez ostatnie dni znów czuję się jak wyjęta z innej bajki... Rok minął, a jakby świat dalej stał w miejscu. Ruszyły pielgrzymki na Jasną Górę i siłownię. Zaczyna mnie coraz bardziej martwić fakt, że te drugie już nikogo nie dziwią, a pierwsze bezustannie powodują ogromne oczy u rozmówców ("Cooo?! Chce ci się iść 500 kilometrów? Posrało do reszty?!") chociaż większość z pytających przechodzi tyle na bieżni w niecały miesiąc. W telewizji coraz częściej reklamy leków na odchudzanie. Kiedyś jedna na tydzień, dziś cztery w trakcie przerwy w jednym filmie. (Co ciekawie wprost proporcjonalnie do ilości reklam suplementów diety rośnie liczba reklam leków na potencję i obawiam się, że nie jest to przypadek...) Skąd ta chęć zdrowego żywienia? Czy to oznaka naszych czasów? Czy kult wysportowanej jednostki jako figury z pogranicza raju robi wodę z mózgu społeczeństwa? A może po prostu ludzie czują presję. Taką zwyczajną, ludzką. Że powinni być wysocy, piękni i szczupli (najlepiej jeszcze z ciemną opalenizną) niczym ludzie z plakatów reklamowych. Zawsze uśmiechnięci na myśl o śniadaniu z sokiem pomarańczowym wszystkim znanej firmy albo przepysznych płatków śniadaniowych, które są taaaakie pożywne. STOP. Wróc. Płatków z mlekiem, a i owszem, ale tylko pod warunkiem, że w tym mleku będzie rozpuszczone białko. Dużo białka.
A więc dobrze. Chodzisz na siłownię= +10 do bycia fit. Pijesz wodę z Ewą Chodakowską= +20 do bycia fit. Biegasz co rano, pływasz, grasz w koszykówkę i regularnie wstawiasz na insta zdjęcia z programu treningowego= + wywaliłoskalę do bycia fit. Co jeżeli jednak tego nie robisz?
Przykro mi. Właśnie stałeś się marginesem społeczeństwa, leniwcem w ludzkiej skórze, a w oczach ludzi kimś nieciekawym, niepotrafiącym zapanować nad własnym samozaparciem i w ogóle idź się zabij, bo smutno patrzeć.
Czy to jednak znaczy że nie masz wyjścia?  
Błąd.
Wyjście jest zawsze. W tym momencie jednak łączy się z  podpisaniem paktu z diabłem. Nie krwią jednak, lecz potem. Potem w którym da się wyczuć wyraźną nutkę ksylitolu i protein.
 
Cyrograf - zdjęcie poglądowe
Pół biedy jak naprawdę jesteś zakręcony na punkcie bycia wysportowanym jak Schwarzenegger
i wyciskanie dwóch stów na klacie to dla ciebie sport jak każdy inny. Gorzej jeżeli jesteś tylko biernym obserwatorem zabaw masochistycznie- ćwiczeniowych. Obserwatorem, na którego barkach spoczął ciężar bycia. Bycia tak po prostu w samej swojej całej prostocie. Zostałeś zmuszony to chodzenia na siłownię - to raz. Zostałeś zmuszony do diety i liczenia kalorii (cóż, przynajmniej lepiej opanujesz dodawanie do 1000) - to dwa. Zostałeś zmuszony do wyzbycia się swojego światopoglądu i miłości do jedzenia - to źle. Nawet bardzo. Potem się dziwią, że ludzie mają depresję, są niewyspani, młode dziewczyny popadają w anoreksję, a starsze w alkoholizm. 
Cóż, macie to czego chcieliście.
 
Rysunek poczyniony z dedykacją dla owego gentelmena, który to miał powiedzieć: "Dzisiaj pizza, jutro Chodakowska". Ja uzupełniłam tę frazę o stwierdzenie, że każdego dnia mamy dzisiaj i wiecznie żyje tylko ten, który cieszy się chwilą właśnie trwającą. Carpe diem jak powiedział ktoś mądry. Tak oto powstała jedna z - tu mogę się założyć- najlepiej już niedługo sprzedających się sentencja dla wszystkich, którzy chcą zacząć ćwiczyć - a i owszem- tylko nie mają odgórnie wyznaczonego terminu na zaczęcie.


Oczywiście byłabym niesprawiedliwa mówiąc, że "zawsze", "wszyscy", "wszędzie"... (ale przecież nie mówię). Chodzący na siłownię stworzyli swoją własną subkulturę ociekającą w syntol i rytmiczne piosenki na bieżnię. Otoczyli się tylko sobie znanym światem. A czy to źle że znaleźli własny świat? Przecież każdy ma swój. Tylko, na litość czegokolwiek w co wierzą, niech nie wciągają do niego na siłę.
Na szczęście nikt nie zabronił nam- grubasom, którym nie chce się ruszyć swojego leniwego nacelluitowanego zadka- się z tego naśmiewać. I bardzo dobrze, bo co my byśmy wtedy poczęli? Pozostało by nam tylko samotne popłakiwanie na kanapie z naręczem lodów czekoladowych i celowanie rzutkami do przyklejonego na ścianie magazynu sportowego ze sportsmenką na okładce.
A tak możemy całą naszą (całkowicie oczywistą i słuszną) frustrację wyładować w internecie, pisząc że Pudzian to krowa na sterydach, a Ewcia w sumie to jest gruba i brzydka i nikt jej nie lubi (lub po prostu napisać o tym post na blogu). No bo przecież ćwiczyć nie zaczniemy...
 
Moje życie diametralnie się zmieniło odkąd usłyszałam o smakowym białku. (Sama informacja że istnieje w ogóle coś takiego jak białko w proszku do rozrobienia z mlekiem czy wodą też mnie lekko wytrąciła z równowagi, ale ta druga wywołała nieporównywalnie większe wrażenie.) Jakoś bardzo trudno mi było sobie wyobrazić dwóch napakowanych koksów na siłowni którzy między ćwiczeniami popijają mleczko o smaku białej czekolady. BIAŁKO KONOPNE - to brzmi dumnie! (Pomińmy fakt, że smakuje jak trawa). BIAŁKO CIASTECZKOWE- i już mam przed oczami obraz pakerów przybijających sobie piątkę na myśl o wyjściu do obiegu białka o smaku gumy balonowej albo smerfowym... Od razu mam wrażenie, że na ramionach miast tatuążu gangu motocyklowego będzie u nich widnieć różowy jednorożec. Jednorożec ze sztangą oczywiście.
  
PS. Ćwiczcie, cieszcie się życiem lub ćwiczcie celność na gazetach sportowych -dopuszczalne także robienie wszystkiego razem (niekoniecznie w tym samym czasie).
PPS. Przykro mi za jakość skanów rysunków. Zapiszę w widocznym miejscu żeby nigdy nie używać kołonotatnika do rysunków do skanowania. Jest też szansa, że nawet drukarka nie mogła znieść moich bazgrołów - stąd te cienie i prześwietlenia.

niedziela, 5 lutego 2017

O zimnie pod kocem i cieple na wietrze

 

 
 
Chodź, otulę Cię zimnem.
Kołdra ze starych brudów zaciągnięta pod samą szyję
Słyszysz? Kalofery śpiewają kołysankę dla Ciebie
Huk zapowiadający wypędzenie z raju to upadająca pinezka na drugim końcu mieszkania.
Nikt nie słyszał płaczącej łzy. Krople deszczu zbiera wiadro. Przeciekający dach. Metalowy pogłos. To odzywa się sumienie.

Chodź, otulę Cię zimnem.
Poduszka wypchana marzeniami prawidłowo ugnieciona pod głową.
Czujesz? Samotność się łasi.
 Przyszła i ociera się o nogi. Przytul ją. Była dziś w bardzo dużym tłumie i nie może uspokoić oddechu.

Chodź, otulę Cię zimnem.
Prześcieradło z myśli znów pogniecione na rogach.
Widzisz? Masz mokre ręce.
Na łokciach nie ma autostrad dla zgubionych pragnień. O kolizję nietrudno, kiedy łapczywy oddech znajduje ukojenie dopiero przy własnym żołądku.

Chodź, otulę Cię zimnem.
Rano i tak kaloryfery zaczną grzać na nowo.
 
 
 
 
 
***
 
Temperatura spadła do minus dziesięciu, zima sobie chyba o nas przypomniała, sezon grzewczy się zaczął... wszystko niby po staremu. Niby skarpety na stopach do spania jeszcze niepotrzebne, niby zima to musi być zimno, niby można się przykryć czterema kocami... no właśnie. Niby. Bo kiedyś po prostu musi przyjść moment zrozumienia. Zrozumienia, że żaden termofor nie pomoże, że parzenie dziesiątej kawy nic nie da, że czwarta bluza i dwie pary rękawiczek naprawdę nic nie zmienią. Że zimno, które czujesz, to zimno idące ze środka.
 
 


PS. Nie twierdzę, żebym się zebrała, ale myślę, że zamienienie wiadra na koszyk to był dobry pomysł. Rozpatrywałam tez worek, ale za bardzo kojarzył mi się ze śmieciami czy zwłokami.
Zresztą - spakować swoją egzystencję w worek na śmieci- czy to nie jest wymowne?
PPS. Moja miesięczna nieobecność nie miała (wbrew pozorom) związku z zabalowaniem po sylwestrze. Tak się czasem dzieje, że trzeba się zatrzymać, przemyśleć niektóre rzeczy... Nie no. Żartuję. Po prostu mi się nie chciało.
PPPS. Zdjęcie paczadła od Kichania z "Rudego aparatu". (Z miejsca pozdrawiam czy coś) Piszę tak na wszelki wypadek, żebyście nie pomyśleli, że to moje (jeszcze się okaże, że naćpane i mnie ktoś pozwie)
PPPPS. Morał jak zwykle: śpijcie w skarpetach ile chcecie, pijcie herbaty ile chcecie i przytulajcie termofor jak długo chcecie, ale póki nie spróbujecie się uśmiechnąć chociaż jeden raz do tego wrednego kierowcy autobusu, nic się nie zmieni.